środa, 24 sierpnia 2011

Wypierwszacze

Kiedyś jeden z moich kolegów w pracy podzielił się historyjką o swoim synku, który uczęszczał wówczas albo do ostatnich grup przedszkolnych, albo już do pierwszych klas szkolnych, ten przedział w każdym razie. Otóż synek ów wygrał jakiś bieg czy inne zawody i z dumą oznajmił ojcu: „Tato! Wypierwszyłem ich wszystkich!”. Od tej historyjki biorą swoją nazwę osobnicy, o których będzie ten wpis.
Wypierwszacze, jak sama nazwa wskazuje, zawsze muszą być pierwsi przed wszystkimi. Ale to ZAWSZE. I nie ma od tego odwołania. W autobusie na przykład zaczynają wysiadać jak tylko ten ruszy z poprzedniego przystanku. Jeszcze kierowca dobrze nie zamknie drzwi, a już podnoszą się ze swoich miejsc i pozornie spokojnym krokiem zmierzają do wyjść. Piszę pozornie spokojnym, bo tak naprawdę prą do tych drzwi jak czołgi, o czym łatwo się przekonać, jeśli nieopatrznie wejdzie im się w drogę. A potem sterczą chwyciwszy się rurki cały przystanek. No, ale w końcu są pierwsi i tylko to się liczy. Cecha uboczna to fakt, że najczęściej stoją potem nie w samych drzwiach, co mogłaby sugerować ich determinacja w dążeniu do zdobycia jak najlepszej pozycji wyjściowej, ale przy poręczy, żeby było im wygodniej się trzymać. Skutkuje to tym, że reszta pasażerów, którzy pragną wysiąść, musi tłoczyć się w wąskich przejściach między siedzeniami i czekać cierpliwie, aż wypierwszacz postąpi krok w stronę drzwi. A on zrobi to dopiero przed samym przystankiem. Albo dopiero po otwarciu się owych drzwi.
Kolejny typ, mój ulubiony, pojawia się na przejściach dla pieszych. Od jakiegoś czasu przejścia dla pieszych są oznaczane płytkami chodnikowymi, które pokryte są specjalnymi guzkami, żeby np. niewidomy człowiek mógł się zorientować, jak blisko jezdni stoi. Oczywiście jest to bezpieczna odległość od krawędzi jezdni, aby nikt nie zrobił sobie krzywdy. Z tej umownej nieco linii korzystają w sumie wszyscy piesi, którzy chcą przejść przez jezdnię, stając karnie w jej okolicach. Ani za blisko, ani za daleko, tak w sam raz. Ale nie wypierwszacze. Zawsze kiedy wydaje mi się, że nikomu normalnemu nie opłacałoby się wciskać przede mnie, bo za blisko jezdni i zbyt niebezpiecznie, trafia się wypierwszacz, który właśnie to zrobi. Czy tak się ludziom śpieszy, czy są samobójcami – nie mnie dociekać. Ja tylko ze zgrozą patrzę na te paluszki spuszczone już poza brzeg krawężnika (jeśli takowy się trafi). A potem najczęściej dzieje się to, co łatwo było przewidzieć – upojony swoim tryumfem wypierwszacz przegapia moment zapalenia się zielonego światła i rusza trzy kroki za wszystkimi, w dodatku potrącany przez nich, bo blokuje przejście (zajęty swoim telefonem).
Do tych pieszych wypierwszaczy podobni są wypierwszacze zmotoryzowani. Przodują tu taksówkarze i inni tak zwani zawodowi kierowcy, ale to nie reguła. Zawsze i wszędzie znajdą się tacy, którym się spieszy, czerwone zapala się zawsze zbyt wcześnie, a na zielone muszą czekać wieki. Ich taktyka wypierwszania jest różna. Zmieniają pas stojąc na czerwonym, zjeżdżają na lewo niby to żeby zwolnić prawy pas dla skręcających, grunt, że stają przed całą kolumną samochodów, których kierowcy obserwują zmianę świateł. Oczywiście, że najczęściej przy tym manewrze wjeżdżają swoim przodem na pasy dla pieszych, ale to drobiazg. Są pierwsi pod lampą. Mnie ostatnio wypierwszył taksówkarz (Mercedesem, może to ma znaczenie, bo dla niego chyba miało...). Mnie i jeszcze jednego rowerzystę, którzy zatrzymaliśmy się przy prawym skraju jezdni, grzecznie czekając na zielone do jazdy na wprost. Udał, że niby będzie jednak próbował skręcać w lewo, czy coś, grunt, że wtarabanił się przed dwa rowery. I był wygrany do zmiany świateł. Bo jak zapaliło się zielone, to dalej stał, jak przyrośnięty, a rowery musiały go objechać z obu stron. Trochę mu przy okazji nawrzucaliśmy, że jak już się pcha, to niech przynajmniej się rusza i na światła patrzy, czy coś w tym guście... Na odcinku kolejnych stu metrów musiał ponownie wymijać dwa rowery. Co za pech. On i jemu podobni w takich sytuacjach pchają się przed wszystkich, a potem podjeżdżają bez przerwy do przodu, jakby mogli wymusić zmianę świateł (w ten sposób właściwie pokonują już pół skrzyżowania, na więcej nie pozwala widać instynkt samozachowawczy). Kiedy wreszcie depną hamulec zapala się zielone i okazuje się, że tamują przez chwilę ruch, bo ze swojej pozycji na skrzyżowaniu nie mogą przecież obserwować zmiany świateł.
To tylko kilka najbardziej charakterystycznych przykładów wypierwszaczy, jakie przyszły mi do głowy. Myślę, że każdy będzie w stanie na podstawie tych wskazówek zidentyfikować jeszcze inne przejawy tego zjawiska. Jedna moja pani profesor lubiła mawiać, że ostatni będą pierwszymi – w domyśle: pierwsi ostatnimi - co zdaje się potwierdzać podczas obcowania z wypierwszaczami na co dzień.

5 komentarzy:

  1. Ja to zazwyczaj diagnozuję jako syndrom potrzeby wydłużenia członka, aczkolwiek nie wiem co chcą sobie wydłużyć kobiety, bo i takowe się trafiają :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tego w ogóle nie diagnozuję. Po prostu wchodzę na przejście razem z delikwentem, bez "przepraszam"... ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja z kolei mam problem odwrotny - z tępymi, spowolniałymi cielakami płci obojga, które owszem, pchają się do przejścia/wyjścia/schodów ale po to,żeby je zatarasować swoim cielskiem, następnie zwolnić kroku lub w ogóle stanąć w miejscu. Wzrasta mi wówczas adrenalina oraz poziom agresji a spada poziom słownictwa.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie się kiedyś w tłumie ludzi bardzo śpieszyło i przede mną szła babka, która mi ciągle zachodziła drogę, więc za którymś razem rzuciłam jej wściekle w kark: "K***a, we wszystkie strony naraz będziesz lazła?!"
    Wiem, ładne to nie było, ale cóż, wściekła byłam... ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja po prostu szybko chodzę, dlatego uważam że lewy pas na chodniku nie byłby złym rozwiązaniem.

    OdpowiedzUsuń