środa, 29 lutego 2012

Reflekszyn 9

Żyję w mieście, w którym każde większe wydarzenie czy to sportowe, czy kulturalne, powoduje jego paraliż. Jeden mecz i zamknięte pół miasta, w tym jeden most. Nawiasem mówiąc nie zrobiono wyjątku i nie otwarto doraźnie Mostu Śląsko-Dąbrowskiego, aby udrożnić przejazd na drugi brzeg. Mamy zatem już dwa mosty wyłączone z ruchu (przynajmniej na kilkanaście godzin).
Pocieszam się, że EURO będzie w czerwcu, może pogoda dopisze i będę rowerem jeździć, bo inaczej sobie tego po prostu nie wyobrażam.
Może ktoś bywały we świecie powie mi czy w innych krajach też tak jest, że duży mecz paraliżuje kawał miasta, jak dobry zawał serca?

wtorek, 21 lutego 2012

Papierologoczna cyfryzacja

Byłam niedawno na warsztatach otwartych, które poświęcone były tematyce skutecznego przywództwa w XXI wieku. Jako jedno z zadań mieliśmy sformułować wyzwania, jakie współczesny świat stawia przed przywódcami. Jednym z nich jest cyfryzacja. Ja wiem, że w ostatnich dniach to słowo źle się kojarzy przede wszystkim ze względu na ACTA i ministra Boniego, ale tym razem chciałam akurat nie o tym.
Był taki czas, kiedy komputery zaczynały w Polsce wchodzić do powszechnego użytku. Nie tylko do domów, ale do biur. Na personel w średnim wieku i ten nieco starszy padał blady strach, że trzeba się będzie nauczyć obsługi komputera. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że te czasy już minęły. No może i owszem – teraz panie w okienkach pracują na profesjonalny imidż gapiąc się w monitor i wdzięcznie stukając paluszkami w klawiaturę, ba! niekiedy nawet wysyłając e-mail i to w sprawach służbowych. Ale jest coś, co się nie zmieniło ani na jotę. Pozostała papierowa mentalność, która przenika umysły oraz instytucje na wskroś, jak Polska długa i szeroka. Pracuję w firmie, do której spływają zamówienia od jednostek samorządu terytorialnego, wojskowości, firm i osób prywatnych. Z dwiema ostatnimi kategoriami w zasadzie moglibyśmy się nawet nie widywać, gdyby nie fakt, że czasem trzeba odebrać/dostarczyć zamówiony towar. W końcu żyjemy w świecie, gdzie materiały można przesłać mailem bądź wrzucić na serwer, ściągnąć z niego, wykonać zamówienie, dostarczyć przez kuriera, fakturę wysłać pocztą, przelew zrobić w internecie – koniec. Ta wiedza, a może raczej ta praktyka, obca jest wciąż niestety dwóm pierwszym typom instytucji. Uznaję, że biedy jest jeszcze pół, jeśli dostaję pismo sporządzone na komputerze, w edytorze tekstów, wydrukowane, ostemplowane i przesłane faksem. Przynajmniej wiem, że ktoś potrafi z komputera skorzystać. A pieczątka rzecz święta i na monitorze nie można jej przystawić, więc wydrukowane być musi. No i być musi na papierze, bo przecież mail rzecz efemeryczna i ulotna, kto to widział, żeby maile drukować. Albo jeszcze nie daj Boże stemplować oficjalną, czerwoną pieczątką. Załamuję ręce, kiedy dostaję faksem zamówienie np. z pionu wojskowości, gdzie wiadomo, że takich zamówień i podobnych papierów tworzy się mnóstwo każdego dnia. Sporządzone na gotowym druku wyrwanym z bloczka, zapewne samokopiujacym. W całości pieczołowicie wystukane na maszynie(!), na pocieszenie dodam, że zapewne elektronicznej. Przy czym wypisane tam jest wszystko: nazwa, adres, bank, numer konta, NIP, sygnatura, data, w końcu treść samego zamówienia i uwagi. Oczywiście na koniec wszystko okraszone piękną, okrągłą, czerwoną pieczątką. Oczywiście faksem idzie tylko „zajawka”, bo oryginał został przesłany pocztą. Pamiętam takie praktyki z końca lat 90-tych, kiedy pracowałam w sekretariacie. Internet nie był jeszcze tak powszechnym narzędziem komunikacji między firmami, jak jest teraz i polegało się głównie na faksach. Bo było szybciej. A oryginał zawsze szedł później pocztą. Tradycyjną. Robiłam tak w 1997 roku.
Od tamtej pory minęło 15 lat, a ja z rozpaczą stwierdzam, że niektórzy wciąż nie wyszli z tamtych czasów, nie wyściubili nawet nosa. A zmiany w komunikacji między ludźmi i firmami następują i postępują, czy to się komuś podoba czy nie. Urzędy musiały stworzyć elektroniczne skrzynki podawcze, by dać obywatelom możliwość załatwiania spraw urzędowych na poziomie, do którego są oni od dawna przyzwyczajeni je załatwiać. I tu właśnie dochodzimy do rozdwojenia jaźni, bo z jednej strony mamy ludzi przyzwyczajonych do załatwiania spraw w sposób zdalny i szybki, a z drugiej stare, skostniałe struktury, gdzie słowo „komputer” najwyraźniej nadal budzi postrach. A nie-wydrukowane i nie-ostemplowane oznacza: nie-załatwione i nie-ważne. Z całą pewnością słowo cyfryzacja, oznaczające ucywilizowanie załatwiania spraw urzędowych i przeniesienie urzędów do czasów współczesnych, jest to ogromne wyzwanie dla przywódców w naszym kraju w XXI wieku.

piątek, 17 lutego 2012

Dzień Kota

Podobno dzisiaj wypada Międzynarodowy Dzień Kota. Zatem z tej okazji przekazuję gorące, futerkowe i bure pozdrowienia i całuski od Pani Niuty. Przy okazji informuję, że po przejściach zdrowotnych ubiegłej jesieni kotek ma się całkiem nieźle i idzie mu na życie. Choroba zostawiła po sobie ślad i kota nie jest już taka, jaka była nim zachorowała, ale mam nadzieję, że jeszcze kilka lat razem przeżyjemy. 

czwartek, 16 lutego 2012

Przedwojenny Most Ponia Towskiego zimą

Teraz wrażenie jest chyba jeszcze większe - kiedy stanie się nad zamarzniętą taflą Wisły, kiedy z lodu wystają resztki przedwojennego mostu...






Ulica Ryszarda Siwca


Bardzo się ucieszyłam, kiedy przeczytałam, że jednej z uliczek przy stadionie nadano nazwę Ryszarda Siwca. Mam nadzieję, że płyta, która była kiedyś wmurowana w starego Dziesięciolatka też się znajdzie.


poniedziałek, 13 lutego 2012

Warszawa minus dziesięć

Wybrałam się na spacer. Jest niedziela, około południa. Świeci piękne słońce, ale jest zima i na termometrze około -10ºC. Odpowiednio ubrana wędruję sobie z jednego brzegu Wisły na drugi, odwiedzając znajome zakątki i porównując, jak zmieniły się zimą w stosunku do tego, co znam z lata.
Spacer zaczęłam od wizyty w zaprzyjaźnionej stajni przy Centrum Olimpijskim, kontynuując wzdłuż Wisły, aż do Mostu Poniatowskiego i Stadionu Narodowego. Całość zabrała mi około 4 godziny – od wyjścia z domu do powrotu do niego. Mniej więcej w połowie tego czasu poczułam, że byłoby fajnie zrobić dwie rzeczy: skorzystać z toalety oraz napić się gorącej herbaty. Nie była to paląca potrzeba, ale gdyby udało mi się wspomniane rzeczy osiągnąć reszta spaceru na pewno byłaby przyjemniejsza i być może trwałaby dłużej. Niestety. Zamknięty był barek przy stajni. „Syrenki” Pod Rurą nie sprawdzałam, ale obecni tamże rowerzyści sikali pod drzewem, więc pewnie też było nieczynne. Podobnie dwa przybytki przy zoo – jeden od strony Mostu Gdańskiego, drugi przy ul. Ratuszowej. Przy Stadionie Narodowym i na Rondzie Waszyngtona również nie było o czym marzyć. Przyszło mi do głowy, że jedyne miejsce, gdzie można się ogrzać, wysikać i napić ciepłej herbaty, to centrum handlowe. Wszystko inne odmawia współpracy w temperaturze minusowej. Zwyczajnie nie opłaca się otwierać i tracić pieniędzy na ogrzewanie drewnianej budki tylko po to, żeby sprzedać jedną herbatę zabłąkanemu, niedzielnemu spacerowiczowi. Spacerowałam po Warszawie. Europejska stolica. Porażka.