Moja historia o robieniu prawa jazdy
pozostała niedokończona i czuję się w obowiązku ją uzupełnić.
Otóż zdałam egzamin, najpierw teoretyczny, tydzień później
praktyczny. Obydwa w pierwszym podejściu, dziękuję. Odebrałam już
też prawo jazdy i jestem kierowcą. A właściwie, jak w tytule
posta: jestę kierowcą, bo tak naprawdę to czuję, że dopiero
teraz najwięcej nauki przede mną. Obycia na drodze.
Przed teoretycznym bardzo się
denerwowałam, bo trzeba zdać teorię, żeby móc podchodzić do
praktyki. Jeszcze w wieczór poprzedzający dzień egzaminu ślęczałam
nad testami na kompie, czego normalnie nigdy nie robię. Ale opłaciło
się, bo kilka pytań powtórzyło mi się na właściwym egzaminie,
co mnie bardzo ucieszyło. A kiedy po skończonym egzaminie
zobaczyłam na ekranie zielony napis POZYTYWNY, to świat przestał
istnieć. :-)
Przed praktycznym wzięłam jeszcze
dwie godzinki z Instruktorkiem i to też była trafiona decyzja, bo
poćwiczyliśmy jeszcze parkowanie, które potem perfekcyjnie
powtórzyłam na egzaminie. Sam egzamin praktyczny trwał 43 minuty,
podczas których objechałam całe swoje osiedle skręcając prawie
wyłącznie w lewo. :-) Z perspektywy czasu oceniam, że miałam
szczęście do egzaminatora (jak i do Instruktora!), bo miał
dokładnie dwie sytuacje, za które mógł mnie oblać, gdyby chciał.
Ale ewidentnie nie chciał. Ostatni manewr, zawracanie na trzy,
wykonałam już na parkingu pod samym WORDem. A potem zaparkowałam
i20 dokładnie w tym samym miejscu, z którego wyruszyłam na
egzamin, po czym usłyszałam od Pana Egzaminatora: „Dziękuję,
koniec egzaminu”. Wręczył mi papiery, spytał która próba.
Pierwsza. O, to świetnie. Z tymi papierami do Wydziału Komunikacji.
Wybiegłam z WORDa z okrzykiem „Zdałam!”.
Napisałam, że miałam szczęście do
instruktora. Ano, jak słyszę lub czytam opowieści, że instruktor
był wiecznie pijany i/lub skacowany, że spał w samochodzie
prowadzonym przez kursanta, albo zajmował się pisaniem esemesów,
to naprawdę stwierdzam, że ja miałam szczęście. Mój Instruktor
był skupiony na jeździe, na drodze i na tym, co ja robię. Chwalił,
ganił, podpowiadał, korygował, wyjaśniał. Atmosfera w
samochodzie była super. Mijaliśmy na drodze L-ki, i to
egzaminacyjne L-ki, w których egzaminator ślęczał nad ekranem
smartfona, a egzaminowany wymuszał pierwszeństwo na skrzyżowaniu.
Ja mogłam zaufać osądowi mojego Instruktora. Kiedyś zabrał mnie
na trasę wylotową, na której musiałam skręcić w lewo,
przecinając trzy pasy szybkiego ruchu. Zbladłam z przerażenia,
kiedy zorientowałam się co mi zgotował, ale zaraz potem
pomyślałam, że skoro on wie, że dam radę, to dam radę. I dałam.
Dodatkowo mój Instruktor do znudzenia wałkował ze mną kilka
manewrów, które później wykonałam na egzaminie. I byłam
spokojna, że wykonam je prawidłowo, bo robiłam to wcześniej wiele
razy.
Teraz pomalutku objeżdżam się po
swojemu, po okolicy i po mieście. Jak widzę eLeczkę przede mną,
to staram się nie podjeżdżać zbyt blisko – jako kursantkę
strasznie mnie to deprymowało! – i spokojnie czekam na działanie
kierowcy. Za każdy EGZAMIN ściskam kciuki. (Nie wiem dlaczego, ale
bardzo mi zależało, żeby egzamin zdawać w białym samochodzie,
nie w srebrnym. Taka myśl irracjonalna mnie opadła. I kiedy tak
szliśmy z egzaminatorem po placu do „naszego” samochodu to
powtarzałam w myślach „tylko niech będzie biały, biały, musi
być biały!” Kiedy egzaminator wskazał, w który samochód
wsiadamy, a ja zobaczyłam, że jest on biały, to już wiedziałam,
że będzie dobrze.)
Mogę powiedzieć, że spełniły się
moje marzenia. Zawsze chciałam zrobić prawo jazdy i mieć nawet
malutki samochód. No i teraz mam. Kupiłam sobie prawie pełnoletnie
wozidełko na dobry początek. Uważaj więc, czego sobie życzysz,
bo możesz to dostać. ;-)
Powodzenia wszystkim zdającym i
szerokiej drogi.