środa, 29 lipca 2015

Moje prawo jazdy

Robię prawo jazdy kat. B. Nareszcie. Każdemu polecam.
Od bardzo dawna chciałam mieć prawo jazdy, niestety zawsze jakoś były inne, pilniejsze wydatki. Ale wreszcie zebrałam się, zaoszczędziłam i spełniam swoje marzenie, pomykając od jakiegoś czasu ulicami z biało-niebieską „L” na dachu.
Do wczoraj wyjeździłam 12 godzin jazd. Chociaż to nieprecyzyjne określenie, ponieważ dwie czy trzy pierwsze godziny spędziłam na placu ucząc się tego co pod pokrywą silnika (nie maską, maskę to nosił Zorro), w jakie rodzaje oświetlenia wyposażony jest „mój” i20 oraz turlając się w tę i z powrotem. Ale za to po czwartej godzinie (jeżdżę w blokach 2 godzinnych, jak chyba każdy zresztą, bo co to jest godzina za kółkiem...) sama odwiozłam się do domu. To było fajne.
Jak mój instruktor pierwszy raz powiedział, że opuszczamy plac manewrowy i wyruszamy na drogi publiczne, to nie powiem, zestresowałam się. Cały czas obawiałam się, że czegoś nie zdążę dojrzeć, nie zdążę zareagować, wjadę gdzie nie powinnam. Ale przecież po to mam obok instruktora, żeby takich rzeczy uniknąć. A instruktor ma pod nogami pedał sprzęgła i hamulca. Nie ma tylko kierownicy. Wiem, że jako początkujący kierowca mało mam do powiedzenia, niemniej jednak mogę z dumą przyznać, że hamulca za mnie instruktor użył do tej pory chyba tylko ze trzy razy, w tym raz niepotrzebnie przy parkowaniu. Tzn. on wcisnął o ułamek sekundy wcześniej, niż ja. A raz mieliśmy taką sytuację – klasyka drogowa w mieście – kiedy gówniarz na rowerze w ostatniej chwili wjechał na przejście dla pieszych, oczywiście prosto mi pod koła. Przód mojej eleczki był już za linią zatrzymania, na pasach, kiedy przed samochodem, na wysokości instruktora, pojawiło się przednie koło roweru. Na szczęście nie jechałam szybko, bo skrzyżowanie. Zdążyłam zahamować. Ciężarówka za mną też zdążyła. Pan instruktor pochwalił. A ja do końca, zanim nie przekroczyłam linii przed pasami, widziałam gówniarza kątem oka i widziałam, że postanowił jechać sobie dalej chodnikiem. W następnej sekundzie był przede mną.
Ćwiczymy oczywiście skręcanie w lewo (wybaczcie, ale nie lubię słowa „lewoskręt”, lewoskręca mnie gdy je słyszę). Nauczyłam się już w praktyce co to znaczy, żeby nie wjeżdżać na skrzyżowanie, jeśli nie mam możliwości kontynuowania jazdy. Wczoraj na przykład, na skrzyżowaniu, na którym dość trudno skręca się w lewo, byłam druga na słupie. Zielone, ruszyliśmy. Samochód przede mną zajął prawie całą dostępną przestrzeń za przejściem dla pieszych i ustawił się czekając na możliwość zjazdu ze skrzyżowania. Mój instruktor zwrócił mi uwagę, że nie powinnam przejeżdżać pasów dla pieszych, ponieważ dopóki tamten nie zjedzie, to ja mam zablokowaną drogę. Przystanęłam więc, zgodnie ze wskazówkami. Z tyłu natychmiast rozległo się trąbienie. Okazało się jednak, że przejazd poszedł sprawnie i już trzy sekundy później ja wjechałam na skrzyżowanie (klaksonista za mną), a po kolejnych kilku chwilach pokonaliśmy zakręt w lewo. Szanowny klaksonista (na blachach z obcego miasta, ale to o niczym nie przesądza), ominął mnie i po 100 metrach na najbliższym czerwonym to on był pierwszy przede mną. Kiedy zapaliło się dla nas zielone światło stała się rzecz dla mnie niesłychana. Klaksonista „zaspał”, na co mój instruktor zareagował wciśnięciem klaksonu. Byłam z niego dumna.
Odkryłam też tajemnicę, która zawsze mnie dręczyła, mianowicie: dlaczego L-ki tak się snują? Bo pan instruktor z prawej strony mówi: Troszeczkę wolniej. A dlaczego? Po pierwsze niech nie zgubi cię nadmierna pewność siebie za kółkiem. Po drugie – im szybciej będziesz jechać, tym większy dystans przejedziesz i tym więcej dasz egzaminatorowi okazji do tego, żeby cię oblał. Nawet logiczne. Generalnie więc, drodzy kierowcy ze stażem dłuższym niż 12 godzin za kierownicą, chociaż staram się nie dawać wam powodów do złości na mnie, to jednak mam swoje wytyczne, których muszę się trzymać.
Ale się rozpisałam... To na koniec jeszcze tylko dowcip z życia wzięty. Co powinna pani widzieć w prawym lusterku? Prawy łokieć instruktora.
Szerokiej drogi.

czwartek, 9 lipca 2015

Spacerkiem po Gdyni






Stocznia Gdynia

Zdjęcia stoczni robione z autobusu, który wiózł nas na festiwal.







Gdyńskie spacery


Kolejnego dnia ratowaliśmy rybitwę ze złamanym skrzydłem. Ratowaliśmy, to może za dużo powiedziane, po prostu wezwaliśmy odpowiednie służby. A do ich przyjazdu pilnowaliśmy małej, żeby jej coś nie rozjechało.


Open'er Festival 2015 cz. 2







W festiwalowym muzeum.










Open'er Festival 2015 cz. 1

No i trochę festiwalu.












Instalacja Pawła Althamera. Ach, nostalgia! Mogłam znów posiedzieć sobie w Ikarusie! :-)




Road to Hel

A to już nasza wyprawa na Hel. Zdjęć z podróży statkiem nie ma, bo odsypialiśmy festiwal. Poza tym, co tu fotografować, nuda, panie...
Pub pod Palącym Kotem.

Wejście na plażę HEL nr 66. Trzeciej szóstki nikt nie domalował...



Plaża miejska w Gdyni

 Łabędziochy tutejsze do bólu. Nocują skubańce pod falochronem, a w dzień nie dają żyć plażowiczom.



Tu, na tej plaży obserwowałam in vivo dlaczego alkohol + woda to niebezpieczne połączenie. Woda jako akwen wodny rzecz jasna. Jakiś pijany jegomość, w pełni ubrany, spacerował w wodzie do pasa, w ręku dzierżąc puszkę piwa. Wyglądał, jakby chciał zmierzać do brzegu, ale jakoś tak ciągle zakręcał w stronę otwartego morza. Nie szło mu. Ale za to puszkę dzierżył w dłoni dzielnie, w końcu trzeba mieć w życiu priorytety. Na nieszczęście tegoż jegomościa morze bywa zdradliwe i pan wkrótce stracił równowagę w wodzie i przewrócił się. Najpierw próbował dalej ocalić puszkę piwa, ale po chwili zaczął walczyć już o samego siebie. Wszystko działo się niedaleko brzegu, ale było już za głęboko, żeby podeprzeć się o dno i złapać równowagę. Kiedy zrozumiałam, że on się topi i sam z tego nie wyjdzie, pomyślałam o ratowniku - w końcu to plaża miejska, strzeżona. Obejrzałam się, żeby krzyknąć czy podbiec do stanowiska, ale ratownik już wbiegał do wody. Wziął gościa pod pachy i wyciągnął z wody. Pijany dawał się wlec po piasku. Był wyczerpany, a wszystko trwało może pięć minut. Widać było, że z przerażenia chłop trzeźwieje w oczach. Kiedy już ratownik złapał oddech spytał, czy delikwent dobrze się czuje, czy nie potrzebuje innej, medycznej pomocy. A na koniec zadał pytanie retoryczne, bo nie sądzę, żeby oczekiwał na nie odpowiedzi: Po jaki chuj się wpierdalasz do wody taki najebany? 
 
I tak, gdyby nie pomoc ratownika, przez własną głupotę chłop by utonął dwadzieścia kroków od brzegu, w wodzie, która sięgała mu do jajec.



Gdyński port o świcie