Robię prawo jazdy kat. B. Nareszcie.
Każdemu polecam.
Od bardzo dawna chciałam mieć prawo
jazdy, niestety zawsze jakoś były inne, pilniejsze wydatki. Ale
wreszcie zebrałam się, zaoszczędziłam i spełniam swoje marzenie,
pomykając od jakiegoś czasu ulicami z biało-niebieską „L” na
dachu.
Do wczoraj wyjeździłam 12 godzin
jazd. Chociaż to nieprecyzyjne określenie, ponieważ dwie czy trzy
pierwsze godziny spędziłam na placu ucząc się tego co pod pokrywą
silnika (nie maską, maskę to nosił Zorro), w jakie rodzaje
oświetlenia wyposażony jest „mój” i20 oraz turlając się w tę
i z powrotem. Ale za to po czwartej godzinie (jeżdżę w blokach 2
godzinnych, jak chyba każdy zresztą, bo co to jest godzina za
kółkiem...) sama odwiozłam się do domu. To było fajne.
Jak mój instruktor pierwszy raz
powiedział, że opuszczamy plac manewrowy i wyruszamy na drogi
publiczne, to nie powiem, zestresowałam się. Cały czas obawiałam
się, że czegoś nie zdążę dojrzeć, nie zdążę zareagować,
wjadę gdzie nie powinnam. Ale przecież po to mam obok instruktora,
żeby takich rzeczy uniknąć. A instruktor ma pod nogami pedał
sprzęgła i hamulca. Nie ma tylko kierownicy. Wiem, że jako
początkujący kierowca mało mam do powiedzenia, niemniej jednak
mogę z dumą przyznać, że hamulca za mnie instruktor użył do tej
pory chyba tylko ze trzy razy, w tym raz niepotrzebnie przy parkowaniu. Tzn. on wcisnął o ułamek sekundy
wcześniej, niż ja. A raz mieliśmy taką sytuację – klasyka
drogowa w mieście – kiedy gówniarz na rowerze w ostatniej chwili
wjechał na przejście dla pieszych, oczywiście prosto mi pod koła.
Przód mojej eleczki był już za linią zatrzymania, na pasach,
kiedy przed samochodem, na wysokości instruktora, pojawiło się
przednie koło roweru. Na szczęście nie jechałam szybko, bo
skrzyżowanie. Zdążyłam zahamować. Ciężarówka za mną też
zdążyła. Pan instruktor pochwalił. A ja do końca, zanim nie
przekroczyłam linii przed pasami, widziałam gówniarza kątem oka i
widziałam, że postanowił jechać sobie dalej chodnikiem. W
następnej sekundzie był przede mną.
Ćwiczymy oczywiście skręcanie w lewo
(wybaczcie, ale nie lubię słowa „lewoskręt”, lewoskręca mnie
gdy je słyszę). Nauczyłam się już w praktyce co to znaczy, żeby
nie wjeżdżać na skrzyżowanie, jeśli nie mam możliwości
kontynuowania jazdy. Wczoraj na przykład, na skrzyżowaniu, na
którym dość trudno skręca się w lewo, byłam druga na słupie.
Zielone, ruszyliśmy. Samochód przede mną zajął prawie całą
dostępną przestrzeń za przejściem dla pieszych i ustawił się
czekając na możliwość zjazdu ze skrzyżowania. Mój instruktor
zwrócił mi uwagę, że nie powinnam przejeżdżać pasów dla
pieszych, ponieważ dopóki tamten nie zjedzie, to ja mam zablokowaną
drogę. Przystanęłam więc, zgodnie ze wskazówkami. Z tyłu
natychmiast rozległo się trąbienie. Okazało się jednak, że
przejazd poszedł sprawnie i już trzy sekundy później ja wjechałam
na skrzyżowanie (klaksonista za mną), a po kolejnych kilku chwilach
pokonaliśmy zakręt w lewo. Szanowny klaksonista (na blachach z
obcego miasta, ale to o niczym nie przesądza), ominął mnie i po
100 metrach na najbliższym czerwonym to on był pierwszy przede mną.
Kiedy zapaliło się dla nas zielone światło stała się rzecz dla
mnie niesłychana. Klaksonista „zaspał”, na co mój instruktor
zareagował wciśnięciem klaksonu. Byłam z niego dumna.
Odkryłam też tajemnicę, która
zawsze mnie dręczyła, mianowicie: dlaczego L-ki tak się snują? Bo
pan instruktor z prawej strony mówi: Troszeczkę wolniej. A
dlaczego? Po pierwsze niech nie zgubi cię nadmierna pewność siebie
za kółkiem. Po drugie – im szybciej będziesz jechać, tym
większy dystans przejedziesz i tym więcej dasz egzaminatorowi
okazji do tego, żeby cię oblał. Nawet logiczne. Generalnie więc,
drodzy kierowcy ze stażem dłuższym niż 12 godzin za kierownicą,
chociaż staram się nie dawać wam powodów do złości na mnie, to
jednak mam swoje wytyczne, których muszę się trzymać.
Ale się rozpisałam... To na koniec jeszcze tylko dowcip z życia wzięty. Co powinna pani widzieć w prawym lusterku? Prawy łokieć instruktora.
Szerokiej drogi.