czwartek, 9 lipca 2015

Plaża miejska w Gdyni

 Łabędziochy tutejsze do bólu. Nocują skubańce pod falochronem, a w dzień nie dają żyć plażowiczom.



Tu, na tej plaży obserwowałam in vivo dlaczego alkohol + woda to niebezpieczne połączenie. Woda jako akwen wodny rzecz jasna. Jakiś pijany jegomość, w pełni ubrany, spacerował w wodzie do pasa, w ręku dzierżąc puszkę piwa. Wyglądał, jakby chciał zmierzać do brzegu, ale jakoś tak ciągle zakręcał w stronę otwartego morza. Nie szło mu. Ale za to puszkę dzierżył w dłoni dzielnie, w końcu trzeba mieć w życiu priorytety. Na nieszczęście tegoż jegomościa morze bywa zdradliwe i pan wkrótce stracił równowagę w wodzie i przewrócił się. Najpierw próbował dalej ocalić puszkę piwa, ale po chwili zaczął walczyć już o samego siebie. Wszystko działo się niedaleko brzegu, ale było już za głęboko, żeby podeprzeć się o dno i złapać równowagę. Kiedy zrozumiałam, że on się topi i sam z tego nie wyjdzie, pomyślałam o ratowniku - w końcu to plaża miejska, strzeżona. Obejrzałam się, żeby krzyknąć czy podbiec do stanowiska, ale ratownik już wbiegał do wody. Wziął gościa pod pachy i wyciągnął z wody. Pijany dawał się wlec po piasku. Był wyczerpany, a wszystko trwało może pięć minut. Widać było, że z przerażenia chłop trzeźwieje w oczach. Kiedy już ratownik złapał oddech spytał, czy delikwent dobrze się czuje, czy nie potrzebuje innej, medycznej pomocy. A na koniec zadał pytanie retoryczne, bo nie sądzę, żeby oczekiwał na nie odpowiedzi: Po jaki chuj się wpierdalasz do wody taki najebany? 
 
I tak, gdyby nie pomoc ratownika, przez własną głupotę chłop by utonął dwadzieścia kroków od brzegu, w wodzie, która sięgała mu do jajec.



2 komentarze: