wtorek, 24 sierpnia 2010

W takie dni, jak ten

W takie dni, jak ten chcę, żebyście się wszyscy ode mnie odpierdolili.
W takie dni, jak ten patrzę na świat przez pryzmat swoich porażek, nie sukcesów.
W takie dni, jak ten mam żal do ludzi, że nie potrafię do nich dotrzeć, że nie znam języka, w którym mogłabym przemówić, żeby mnie zrozumieli.
W takie dni, jak ten przypierdoliłabym komuś za to, jak się czuję, ale nie wiem komu.
W takie dni, jak ten nie podchodź bez kija.
W takie dni, jak ten zamykam się w sobie.
W takie dni, jak ten szukam dziury w całym i do wszystkiego się przypieprzę.
W takie dni, jak ten...

piątek, 20 sierpnia 2010

Pozytywnie zakręceni

Byłam wczoraj na spotkaniu.

Miało ono charakter biznesowy, ale po części oficjalnej wybraliśmy się całą grupą do McDonalda na kawę. Było nas tam łącznie około 12 osób, kobiet i mężczyzn, w różnym wieku (od 18 do przeszło 50 lat), z różnymi doświadczeniami życiowymi, na różnych stanowiskach, w różnych firmach. Byli to ludzie właściwie mi obcy, obcy w tym sensie, że poza jedną osobą, którą znam już od kilku lat i z którą przegadałyśmy wiele godzin o bardzo ważnych, życiowych sprawach, cała reszta nie była mi aż tak bliska. I w tej grupie różnych osób, która siedziała ze sobą tyle czasu, ile potrzeba do wypicia gorącej herbaty, coli, czy shake`a, ani razu nikt nie narzekał. Siedzieliśmy uśmiechnięci, zrelaksowani, spokojni. Dyskutowaliśmy żywiołowo, a jakże, a wszystko, cokolwiek zostało powiedziane służyło wzajemnemu wsparciu i pokrzepieniu, dodaniu motywacji do działania. Nie padło ani jedno słowo mogące kogokolwiek z nas zdemotywować, nikt na nic nie narzekał, nie było rozdrapywania ran, analizowania porażek z przeszłości i niewykorzystanych szans. Nie było „przerzucania się osiągnięciami”, byle okazać się lepszym od pozostałych. W ogóle nikt nie mówił o przeszłości, wszystkie rozmowy dotyczyły tego, co będzie, nie tego, co było.

I to było niesamowite.

Pojechałam na to spotkanie zmęczona po dniu wytężonej pracy. Nie miałam ochoty jechać jeszcze do McDonalda. W Maku zastanawiałam się czy nie zamówić kawy, żebym mogła w ogóle przetrwać resztę spotkania. A tymczasem całość dała mi pozytywnego kopa, dzięki któremu kawa zupełnie nie była potrzebna. Wróciłam do domu wprawdzie zmęczona, ale bardzo zadowolona.

środa, 4 sierpnia 2010

Niech język giętki...

Working, where the pain is for pay.
To znaczy, że jak wygląda zapłata..? (jeśli powiedzieć to wystarczająco szybko)

wtorek, 3 sierpnia 2010

PKB

Nie znasz tego miejsca.
Jeszcze nie, bo zamierzam Ci podpowiedzieć, jak je znaleźć.
Obserwuję za to statystykę innej strony, którą odwiedzasz.
Ciekawe czy wracasz tam z sentymentu, czy szukasz wskazówki?
Wszystko jedno, jaki jest powód. Wiem, kiedy wchodzisz i co czytasz.
To jak być Lisbeth Salander – namiastka hakerskiej wszechwiedzy, ale mnie wystarczy.
Pieprzony Kalle Blomkvist.
Kiedyś powiem Ci, gdzie masz szukać.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Być jak Lisbeth Salander

Niewątpliwie Lisbeth cierpi na jakieś bliżej niezidentyfikowane zaburzenie psychiczne, jakiś ″zespół″, tylko nie wiadomo dokładnie jaki. Najbardziej prawdopodobni sprawcy jej zachowania to zespół Aspergera lub autyzm. Krótko mówiąc Lisbeth nie jest normalna. Ma wspaniały, analityczny umysł, który pozwala jej roztrząsać najbardziej skomplikowane tematy, jest doskonałą hakerką, potrafi dotrzeć do najtajniejszych informacji, ma fotograficzną pamięć, a przy tym nie radzi sobie w kontaktach międzyludzkich, jest raczej typem samotnika, świadomego, że może liczyć wyłącznie na siebie, ma jest lojalna, a w jej poczuciu sprawiedliwości nie ma półśrodków i przedawnień.
Jedyna grupa, do której czuje prawdziwą przynależność, to Hacker Republic – grupka ludzi podobnie jak ona wyalienowanych ze społeczeństwa, posiadających umiejętności, dzięki którym świat przestaje mieć jakiekolwiek tajemnice. Ludzie ci służą sobie nawzajem pomocą, często za określonym wynagrodzeniem, w zależności od zadania, które trzeba wykonać, ale potrafią też zadziałać na zasadzie ″wszyscy za jednego″, kiedy ktoś z nich dozna krzywdy. Tworzą społeczność, której życie toczy się w Internecie, stworzona przez nich Republika ma ograniczoną liczbę członków, dostać można się tam jedynie z polecenia. Całość przypomina nieco czat – pseudonimy sprawiają, że można w pewnym sensie pozostać anonimowym, nie ma konieczności podtrzymywania rozmowy i zawracania sobie głowy wszystkimi innymi sprawami, jakie wiążą się z utrzymywaniem znajomości w realnym świecie.
Po zapoznaniu się z Trylogią Millennium czytałam też sporo o samym śp. Stiegu Larssonie, a także o tym, co zwykli ludzie piszą na temat Pieprzonego Kalle Blomkvista i Lisbeth. Bardzo przypadł mi do serca jeden komentarz kończący się zdaniem, które brzmiało mniej więcej: ″zazdroszczę tym, którzy dopiero zaczynają czytać″. Znalazłam też inny, o tym, że ślady Lisbeth Salander w zasadzie każdy może odnaleźć w sobie. To dało mi do myślenia.
Współczesny świat – globalna wioska, ze swoją wysokorozwiniętą technologią, Internetem, do którego prawie wszyscy mają dostęp, paradoksalnie sprzyja alienacji jednostki. Ale była w sieci. Z łóżka w Sahlgrenska mogła dotrzeć do każdego miejsca na świecie. Dziś wystarczy usiąść do komputera podłączonego do Internetu, by zwiedzać świat, poznawać ludzi, zawierać przyjaźnie, itp. A jeśli nam się coś nie spodoba wystarczy się wyłączyć wciskając jeden guzik. Instant friend, jak to określił kiedyś jeden z moich znajomych: masz ochotę/potrzebę pogadać – włączasz i jest, masz dość – wyłączasz. Just like that. A między włączeniem a wyłączeniem możesz być kim chcesz, gdzie chcesz. Relacje międzyludzkie w Internecie również są dosyć specyficzne, na co również zwraca uwagę Lisbeth: Zastanawiała się, dlaczego ona, osoba tak niechętnie mówiąca o sobie z ludźmi, których spotyka na żywo, może bez skrępowania zwierzać się w Internecie z najintymniejszych tajemnic grupie całkowicie nieznanych wariatów. W Internecie obcych ludzi obdarza się zaufaniem, na które w realu pracuje się długie lata. Tylko w sieci robi się to w pewnym sensie anonimowo, występując jedynie jako nick – imię bez twarzy i reszty tożsamości, natomiast w prawdziwym życiu potrzeba najczęściej beczkę soli i bardzo dużo wódki. Myślę, że z czasem coraz więcej ludzi będzie miało coraz większe problemy z przystosowaniem społecznym, jak Lisbeth, chociaż nie będzie to spowodowane zaburzeniami psychicznymi, ale przenoszeniem życia z jego prawdziwego wymiaru, do Internetu.
Tak czy owak Lisbeth funkcjonuje jednak w społeczeństwie. Pracuje, zarabia pieniądze, robi zakupy, uprawia seks. Tylko wszystko robi niejako po swojemu. Kwestią jej ubezwłasnowolnienia nie będę się zajmować, pozwolę sobie jedynie na uwagę, że jest to arcydelikatna materia i niezwykle łatwo tu zrobić człowiekowi straszną krzywdę. Lisbeth Salander prowadzi życie samotnika i z tego powodu ta postać jest mi bardzo bliska. Po śmierci matki, po odzyskaniu wolności, po zabezpieczeniu zarządzania skradzioną fortuną odkrywa nagle, że jej życie przestało biec w określonym kierunku. Z sytuacji, kiedy wiele musiała, a niewiele mogła znalazła się w dokładnym jej przeciwieństwie: wiele może, prawie nic nie musi.
Człowiek jest jednak istotą społeczną i prędzej czy później zawsze buduje społeczności, w których potem funkcjonuje. Pod względem sposobu w jaki funkcjonuje w społeczeństwie Lisbeth Salander, jaką stworzył Stieg Larsson, jest mi bardzo bliska. Są mianowicie obszary, gdzie chcę poczuć przynależność i łączyć się we wspólnocie poglądów, ale bardzo nie lubię, kiedy mi się cokolwiek narzuca, nie daj Boże jeszcze dla mojego dobra. Nie raz i nie dwa usłyszałam już, że moje reakcje są dziwne i nieprzewidywalne – nieprzewidywalne zarówno in plus, jak i in minus. Czasem mam wręcz wrażenie, że ciągle ktoś mnie opierdala za moje zachowanie, za sposób traktowania ludzi i spraw. Zdaję sobie sprawę, że mój sposób myślenia jeśli chodzi o relacje międzyludzkie wymyka się schematom i standardom, a jednocześnie czasami potrafię właśnie w taki czysty schematyzm popaść. Postać Lisbeth jest mi bliska jeszcze z jednego powodu – ona lubi wiedzieć o ludziach wszystko, nawet, a może zwłaszcza to, co najbardziej pragnęliby ukryć. Wynika to raczej z potrzeby zdobycia i posiadania informacji, niż chęci ich późniejszego wykorzystania, np. przeciwko temu konkretnemu człowiekowi – Sally jest uzależniona od informacji. Implikacją tego podejścia czy postępowania jest fakt, że – jak już wspomniałam – jeśli nie zostanie do tego zmuszona, nigdy nie obraca zdobytych informacji przeciw człowiekowi. Na podstawie posiadanej wiedzy może zdecydować czy chce utrzymywać z kimś kontakt czy nie. Ale informacje, które posiada zachowuje dla siebie. Pozwala ludziom by byli sobą. Tak traktuje innych i oczekuje, że sama również będzie traktowana w ten sposób. Nie ważne gdzie pracujesz, z kim sypiasz, ani jak się ubierasz. Ważne jakim jesteś człowiekiem, ważne, że pozwalasz mi samodzielnie wyrobić sobie o tobie zdanie, ważne, że nie zmuszasz mnie, bym cię lubiła. Ważne, że ja w twoim towarzystwie mogę być sobą – duszą towarzystwa, albo wyalienowanym, gburowatym milczkiem i nadal czuć się swobodnie. Nikt z nas nie jest idealny i każdemu trzeba pozwolić nie być idealnym. Tylko wtedy każdy będzie mógł być sobą i czuć się z tym dobrze. Nie musisz mnie kochać, ani ja ciebie, szanuj tylko moją odmienność tak samo, jak ja szanuję twoją.
W tym momencie moich rozważań nad Lisbeth Salander przyszedł czas na refleksję dotyczącą seksu i seksualności. Jak wiadomo Lisbeth poświęca w tej kwestii sporo czasu niejakiej Miriam Wu, choć nie oznacza to, że nie sypia również z Pieprzonym Kalle Blomkvistem, tudzież innymi mężczyznami. Z książek Larssona wyłania się obraz dość liberalnego podejścia Skandynawów do sprawy homoseksualizmu – doskonale funkcjonują tam pary jednopłciowe, domyślam się, że nie jest to jedynie fikcja literacka, tylko tak naprawdę wygląda rzeczywistość w Szwecji. Znów dotykamy tu kwestii poszanowania odmienności i to w odniesieniu do bardzo delikatnej dziedziny życia. Czy jestem homofobem? Nie wiem. Jak widzę parady równości, czy laski demonstracyjnie obściskujące się na ulicy, to tak. Jakoś nie czuję potrzeby manifestowania w ten sposób swoich zapatrywań. Mam natomiast silne poczucie wolności i daję każdemu człowiekowi prawo życia według jego własnych potrzeb. Po prostu żyj i daj żyć innym. Znam facetów, którzy są zdeklarowanymi heterykami, znam i takich, którzy od czasu do czasu marzą, by pieścić faceta. W niczym to nie umniejsza ich w moich oczach, przeciwnie – doceniam dojrzałość i otwartość. Mnie samej smak kobiety obcy nie jest, aczkolwiek to raczej marginalne przygody, bo gdyby kazano mi wybierać, to bez sekundy wahania wolę facetów. Moje obserwacje wskazują zresztą, że heteroseksualne kobiety sięgają po towarzystwo drugiej kobiety najczęściej w sytuacji, gdy zawodzi je męska część świata. Najczęściej jest to chwilowe, jednorazowe. Niemniej jednak z ust niejednej rozczarowanej kobiety słyszałam słowa, że chyba przerzuci się na facetów. Coś w tym jest. Może w ramach kryzysu wieku średniego i ja rozejrzę się za swoją Mimmi? Ale wracając do tematu Lisbeth – dla niej orientacja seksualna nie stanowi o wartości człowieka, tak jak i mnóstwo innych rzeczy. Uważam to za świetną postawę życiową i pod tym względem oceniam, że Lisbeth Salander jest doskonale przystosowana do funkcjonowania w społeczeństwie. Takich ludzi jest wokół nas sporo – pozornie kompletnie nieprzystosowanych do życia. A czasem zamiast na siłę doprowadzać ich do normalności wystarczy po prostu się nie wtrącać.