środa, 2 marca 2011

Epopeja o wysyłce Bardzo Ważnych Listów.

Uwaga.

Poniższy tekst zawiera wyrazy powszechnie uznawane za wulgarne, bo postanowiłam go nie cenzurować. Nie piję, nie palę i nie używam, doszłam więc do wniosku, że przynajmniej w przeklinaniu nie będę się hamować (chamować?).

No to poszłam najpierw na "naszą" pocztę. Listów 40 sztuk. Po 5 osób do każdego okienka.

Se myślę jadę do domu - 3 przystanki od domu mam taką zajebistą pocztę, że jest milion okienek, zawsze większość czynna i w każdym załatwiasz wszystko - pójdzie, jak z bicza.

Pojechałam, wzięłam numerek, siadłam. Ludzi w chuj, ale czekam.

Siadło zasilanie - awaria prądu. Brak światła.

Se myślę - włączą przecież. Czekam.

Najpierw wróciło światło. Potem zasilanie tego pierdolnika z numerkami i komputery.

Nie wstał za to serwer i panie w okienkach nie mogły się zalogować do programu pocztowego i pracować normalnie. Czarna dupa.

W dodatku nie wiadomo ile potrwa, pani kierowniczka dzwoniła do informatyka.

Kurwa, se myślę. Została mi ostatnia deska ratunku - poczta osiedlowa, najbardziej znienawidzona przez wszystkich, którzy muszą z niej skorzystać...

No ale co mnie począć? MUSZĘ to kurewstwo wysłać DZISIAJ. Pojechałam.

Wzięłam numerek patrzę i oczom nie wierzę - przede mną DWIE osoby! To czekam!

Kupiłam znaczki, okleiłam, pani ostemplowała - oczywiście musiałam dwa razy podchodzić do okienka, co już się nie podobało. Załatwiłam i wróciłam do domu. Ale było już dobrze po 18...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz