wtorek, 19 kwietnia 2011

Misery

Misery po angielsku znaczy niedola, nieszczęście.
Taki tytuł nosi książka Stephena Kinga, którą właśnie skończyłam słuchać (audiobook). Nawiasem mówiąc pan Leszek Teleszyński powinien popracować nad swoim warsztatem. Rozmyślam o tej książce, jak zawsze, kiedy skończę czytać (sluchać) coś bardzo interesującego. A Misery taka jest. Nie tylko dlatego, że to King, a wiadomym jest powszechnie, że to nazwisko stanowi markę samo dla siebie. Nie mogę wyjść z podziwu dla słowotwórstwa Kinga. Dobrzy pisarze, wybitni pisarze potrafią zwrócić uwagę i opisać tak ulotne rzeczy - przelotne wrażenia, myśli, przywidzenia... Czasem trudno odróżnić narkotyczne wizje Paula Sheldona od jego przerażającej rzeczywistości i od fabuły jego powieści. Pisanie powieści w powieści to też ciekawy zabieg. Ale to nie jest teraz ważne. Chodzi o to, że czuje się, że ból jest bólem, obłęd obłędem, przerażenie przerażeniem. Nie boją się "rozerwać" dialogu rozwleczonymi spostrzeżeniami bohatera, które opisane zajmują kilka linijek, a w prawdziwym życiu dokonanie owych spostrzeżeń zajmuje człowiekowi co najwyżej ułamki sekund. To trzeba umieć. Czytam książki od czwartego roku życia, ze słowem pisanym mam do czynienia mniej więcej od końca podstawówki. Szlifuję, wygładzam, pielęgnuję i poszukuję, ale wciąż czuję, że do takich jak King jest mi bardzo daleko. 
Tak sobie myślę, że to mogłoby być ciekawe - żyć z pisania książek. Na pewno ciekawe. To takie romantyczne siadać kiedyś do maszyny, dziś do laptopa w kawiarni na przykład. Albo wieczorem, kiedy szara masa robotniczo-urzędnicza kładzie się spać, bo rano znów popędzi do biur i fabryk, a pisarz, poeta, czarodziej-słowotwórca  zasiądzie z kieliszkiem wina do białej kartki i zapali papierosa czekając na natchnienie. Taaakkk, z takiej perspektywy musi to być bardzo romantyczne. Ale ja nie dam się zwieść pozorom... Nie raz i nie dwa czytałam już, że pisanie książek, by z móc z tego żyć, to ciężka i wyczerpująca praca. Tu nie ma urlopów i zwolnień lekarskich, świąt, ani weekendów. Mogą być kace i złe samopoczucie, ale nie ma przebacz. Czasem jedynym sposobem by przeżyć, jest zmuszenie się do pisania, do zbijania zdań ze słów, jak stolarz zbija meble z drewnianych kawałków. Czy mu się to podoba, czy nie. Bo ktoś na te meble czeka. I nie ma tej finezji, kiedy pod wpływem natchnienia zapisuje się od razu kilka stron. Trzeba się zmusić, by walić młotkiem w litery, zmagać się z każdym słowem, pisać na siłę, wbrew sobie, bo czas, czek, wydawca, rachunek, terminy... Okresy radosnego "wypełniania dziur w papierze" mieszają się z okresami harówki niczym w kamieniołomach. Sytuacje opisane pod wpływem porywów nieokiełznanej fantazji trzeba potem mozolnie łączyć w całość i uzupełniać nudnymi banałami. Wierzę, że może się wtedy odechcieć bycia pisarzem.
Chociaż nigdy nie napisałam całej powieści rozumiem jedno, kiedy autor mówi, że on sam nie wie, jak to się skończy. To święta prawda. Kiedy siada się do pisania można opracować ogólny szkic tego, o czym będzie dzieło. Można spisywać pojedyncze sceny, wtedy, kiedy wyobraźnia płynie niczym nie zmącona, spisać by nie umknęły, nawet poprawić później. Zawsze autor ma w głowie ziarenko, wokół którego, dzięki jego wyobraźni kiełkuje cały ogród i to trzeba uchwycić, to jest najważniejsze. To determinuje przedtem oraz potem. Ale rzadko się zdarza, by jedno, maleńkie ziarenko mogło wskazać sam początek i sam koniec. Często jest tak, że sprawy i rzeczy zmieniają się, kiedy zaczyna się o nich pisać. Naprawdę zaczynają żyć własnym życiem. Zadaniem autora jest wówczas okiełznać je, co jest bardzo trudną pracą i nadać im plus minus zamierzony kierunek. Reszta już nie jest w rękach autora. Musi wszystko spisywać, wtedy sam się dowie, jak kończy się jego opowieść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz