Obserwując osoby prowadzące samochody
z „L” na dachu niejednokrotnie byłam świadkiem dziwnych, często
niezrozumiałych i kompletnie niewytłumaczalnych manewrów. Zawsze
wtedy myślałam, że to siedzi za kierownicą kompletny świeżak,
który pewnie pierwszy raz jest w ogóle na mieście, jest
zestresowany i w ogóle nie ogarnia co się dookoła niego dzieje. O,
jakże okrutna i niesprawiedliwa była moja ocena... Oczywiście,
babole za kierownicą zdarzają się każdemu – nawet tak wybitnemu
kursantowi, jak ja – i nie zamierzam tu usprawiedliwiać gapiostwa
czy głupoty. Ale czasami kursant nie jest winny...
Z mojego podwórka. Dojeżdżamy do
skrzyżowania. Mamy zielone. Wielka lampa wisi nad skrzyżowaniem,
jeszcze większa na słupie po prawej stronie. Jadę. Zwalniam nieco,
bo będę skręcać w prawo. Strzałek nie ma. I nagle słyszę, jak
instruktor mówi: „Do zatrzymania”. A wcześniej skręcaliśmy w
prawo na strzałce warunkowej, więc tam musiałam się zatrzymać.
Tutaj nie muszę, ale on mi z prawego fotela nadaje już ciągiem
„do-zatrzymania-do-zatrzymania-do-zatrzymania-do-zatrzymania” i
to głosem coraz wyższym i coraz bardziej napiętym. Myślę sobie
ki diabeł? Przecież zielone jak byk, zaraz oczy nam wypali, za nami
autobus też już widać, że kołami w miejscu przebiera, a ten mi
się tu każe zatrzymać. W końcu olśniewa mnie, że przecież to
ja prowadzę, a ja mam zielone, więc jadę. Najwyżej potem sobie
wyjaśnimy sprawę z instruktorem. Przejechałam, ale nie wytrzymałam
i pytam: „Dlaczego kazałeś mi się zatrzymać, jak było
zielone?” A instruktor odpowiada: „Ja ci mówiłem bez
zatrzymania...” A wystarczyło, żeby powiedział np. zwykłe
„Jedź”. I tak oto nauczyłam się, dlaczego „L-ki”
zatrzymują się na zielonym.
Kiedy indziej znów dojeżdżaliśmy do
skrzyżowania – jeden pas dla skręcających w lewo, jeden do jazdy
na wprost i w prawo. „Jak jedziemy na skrzyżowaniu?” Chwila
zastanowienia. „Pojedziemy sobie w prawo...” OK. Już palec mój
dotyka dźwigienki kierunkowskazu, już lampeczka dążyła raz
błysnąć... „Albo nie, prosto.” Dobra. Wyłączam kierunek.
Szkoda, że już zdążył błysnąć. Skrzyżowanie coraz bliżej.
„Nie, w prawo. Pojedziemy w prawo.” Wciskam kierunek jeszcze raz
z myślą, że jeśli nawet teraz zmieni zdanie, to już za późno –
jedziemy w prawo, bo ja nie będę mrugać kierunkowskazami jak
choinka i chaosu na drodze wprowadzać. I tak wprowadzam czasem, bo
mi się kierunkowskaz wciśnie za mocno / za lekko i zamiast go
wyłączyć, to włączam w drugą stronę. I tak parę razy i
wyłączyć nie mogę. Że już o nagminnym włączaniu świateł
drogowych przy włączaniu kierunkowskazu nie wspomnę...
Nabieram więcej pokory i dystansu do „L” na drodze, bo chociaż mam świetnego instruktora, to bez niego czasem jazda idzie płynniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz