środa, 27 lipca 2011

ul. Próżna przed wojną

Dziś podrążyłam nieco temat ul. Próżnej, a konkretnie jej przedwojennego wyglądu. Ta okazała kamienica po prawej stronie, to ów niekompletny, odarty ze wszystkiego ostaniec u wylotu na Plac Grzybowski.




A tu widok na Próżną od strony ul. Zielnej, z murem getta na pierwszym planie. W perspektywie widać ocalałe numery parzyste (wysoka kamienica po prawej).



Byłabym zapomniała: zdjęcia przedwojenne wygrzebałam w internecie, powtarzają się na różnych stronach, ale jeśli komuś bardzo zależy, to poszukam źródła.

wtorek, 26 lipca 2011

Cztery kamienice. Inny świat...

Ostańce - tak określa się budynki ocalałe po drugiej wojnie światowej. Rzecz jasna im więcej lat minęło od wojny, tym jest ich mniej, a i czasy socjalizmu nie przysłużyły się ostańcom. Mój blog zrobił się ostatnio bardziej warszawski, więc podzielę się z Czytelnikami czwórką ostańców, która zrobiła na mnie (i nie tylko) piorunujące wrażenie, a które znajdują się w samym centrum stolicy. 
Z ulicy Marszałkowskiej, przy Zielnej (z dawnej Zielnej niewiele zostało, no dobra PRAWIE nic...) skręcam w lewo. Jeszcze zanim to zrobię pewne elementy uchylają rąbka czekającej mnie tajemnicy. Konkretnie mam na myśli latarnie wzdłuż ulicy Zielnej, stylizowane na stare, gazowe...

Skręcam w lewo i wchodzę na ul. Próżną - oto cel mojej podróży. Odcinek bliższy ul. Marszałkowskiej zabudowany jest już nowymi blokami, ale w głębi widać (oprócz nowoczesnych szklanych domów) cztery ostańce - kamienice, które przetrwały wojnę. Zwracam uwagę, jak wąskie były kiedyś ulice w centrum Warszawy...


Jak widać na szczęście dwa nieparzyste numery wreszcie doczekały się remontu (hura!). Z tego, co się orientuję przez wiele lat wiele instytucji i osób walczyło o ocalenie tego zakątka i wyglada na to, że się udało. Trzy kamienice są "zabite dechami", ale jedna - pierwsza z prawej na tym zdjęciu - jest normalnie zasiedlona (może tylko trochę rażą anteny satelitarne w tym miejscu...). Szkoda, że nie znam tam nikogo, bo mogłabym wejść do czyjegoś mieszkania i spojrzeć na Warszawę, jakiej już nie ma - na kamienicę na przeciwko... 



Kiedy pierwszy raz znalazłam się w tym miejscu i stanęłam pomiędzy tymi kamienicami, doznałam szoku. W ułamku sekundy przeniosłam się w czasy wojny i okupacji. Wrażenie jest tak niesamowite, że ludzie przystają i spoglądają na siebie nawzajem z niemym pytaniem w oczach: "Czy ty czujesz to samo?". Człowiek dosłownie spodziewa się, że w każdej chwili z odrapanych drzwi małego sklepiku czy warsztaciku wychyli się głowa Żyda zachęcającego do skorzystania z jego usług. 



Niewiele więcej można z tego miejsca pokazać na zdjęciach, bo nie wszędzie można wejść. W zasadzie nigdzie nie można. Zaglądam za to do bramy i nieomal słyszę odgłos butów człowieka, który schronił się tu uciekając przed Gestapo...


Jakby na potwierdzenie tego wrażenia widzę na przeciwległej ścianie napis: "Słyszysz?". Tak, słyszę! W tym miejscu duchy ludzi, którzy tu kiedyś żyli i ginęli, przemykają pośród żywych.


Przeszłam przez całą ocalałą Próżną i wyszłam na Plac Grzybowski. Płoty postawione przez robotników trochę przeszkadzają, ale i tak nie sposób oderwać się od tego miejsca... Numery parzyste...


...i nieparzyste. 

Wrażenie niesamowitości potęgują powiększone zdjęcia Żydów, rozpięte na ścianach, niby w oknach kamienic. Znów ludzie, którzy tu żyli i umierali, ludzie z innego świata, tamtego świata... 



Dziadek na swoim rowerku wydaje się być tu bardziej na miejscu niż ja - na wskroś XX i XXI wieczna...


Ocalałe fragmenty elewacji noszą ślady ostrzału.




Na pozostałościach wspaniale zdobionych balkonów (nazwa ulicy - Próżna - nie wzięła się znikąd) widać (no dobra, na moim zdjęciu nie koniecznie, ale w rzeczywistości widać) pozostałości złoceń.

 


Na koniec jeszcze widok z drugiej strony, z Placu Grzybowskiego. Dwa ostańce, odrapańce. Przygnębiający swoim widokiem, niemi świadkowie tragicznej historii tego miasta. Cztery kamienice, inny świat... Ekspresowa podróż w czasie w lata czterdzieste dwudziestego wieku.


poniedziałek, 25 lipca 2011

Stadion Narodowy, cz. 3

Stadion Narodowy od strony bazaru narodowego. Kiedyś było tu duuużo gorzej...


Wejście od strony Wisły (główne?)


A to widok z Placu Zamkowego, przez pylon Mostu Świętokrzyskiego


Panorama

Śmierć Amy Winehouse

No i stało się. 
Nie żyje Amy Winehouse.
Właściwie stało się to, co było do przewidzenia - ot, kolejna śmierć w szołbiznesie, nie na darmo mówi się przecież, że dołączyła do Klubu 27. Showbiznes jest bezwzględny i okrutny. Wrażliwego człowieka przekształca w maszynkę do robienia pieniędzy i eksploatuje do cna, a potem wyrzuca. Kto pierwszy podał Amy Winehouse narkotyki? Od dwóch lat prasa rozpisywała się tylko o tym, że dziewczyna znalazła się na równi pochyłej. Otaczało ją mnóstwo osób, z których ŻADNEJ nie zależało naprawdę na jej losie. Oczywiście nikt teraz nie weźmie na siebie odpowiedzialności za tę śmierć, ale wszyscy z jej otoczenia mają jej krew na swoich rękach. Dlaczego w tym całym, wielkim biznesie nie liczy się człowiek? Dlaczego nie znalazła się jedna bodaj osoba, która powiedziałaby "zabieram cię stamtąd, żebyś mogła dojść do siebie, wyzdrowieć i normalnie żyć". Dlaczego nigdy nie znajdzie się ktoś, kto dilera wyjebie za drzwi? Bo łatwiej i wygodniej dopisywać kolejne nazwisko do Klubu 27. Moje przemyślenia są nieco chaotyczne, bo chociaż Amy Winehouse to nie moja bajka, to jestem przygnębiona, zasmucona i wściekła z powodu jej śmierci. 
Lepiej cały temat został ujęty tutaj, a ja pozwolę sobie zacytować w całości: 

"Nie do końca jest prawdą, że Amy Winehouse zabiła się na własne życzenie. Nie żyje, w dużej mierze dlatego, bo nikt nie chciał jej pomóc. Otaczającym ją ludziom na rękę był jej wizerunek wiecznie naćpanej pijaczki.




Pomyślcie, ile w ostatnim czasie przeczytaliście wiadomości mniej lub bardziej związanych z uzależnieniami Amy, a ile o tym jak świetne są jej płyty i jak wielki miała talent. Przypomnijcie sobie z jakim zażenowaniem oglądaliśmy jej nieudany występ w Belgradzie. Ile razy była wyśmiewana, jak często pokazywano jej zdjęcia w stanie upodlenia. Dokładnie tak samo było z Michaelem Jacksonem. Zarówno on, jak i Winehouse na długo przed śmiercią stali się pośmiewiskiem dla całego świata.

Dopiero tragedia spowodowała, że na obie te osoby patrzymy inaczej. Teraz pokazuje się najpiękniejsze zdjęcia Amy, przypomina o tym, że była wielokrotnie nagradzana. Gloryfikuje się jej postać, bo przecież o zmarłych nie wypada mówić źle. A ona była utalentowaną, ale prosta dziewczyną, której ojciec jeździł taksówką, a matka pracowała w aptece. Nie poradziła sobie z sukcesem swojej drugiej płyty „Back To Black”. Wpadła w narkotyki i alkohol. I od początku wiedziała, że nawet jeśli będzie się bardzo starała, sama z uzależnienia nie wyjdzie. Już kilka lat temu zapowiedziała, że umrze młodo. Dołączyła do „Klubu 27”, do Janis Joplin, Jima Morrisona i Kurta Cobaina, którzy również zmarli w wieku 27 lat. Uważam, że nie był to przypadek. Ona świadomie dążyła do śmierci.

Amy, tak jak wielu znanych ludzi, artystów, gwiazd i celebrytów, była samotna. Kiedy umierała, była sama. Jej management ograniczył się do tego, że odwołał jej trasę koncertową i zostawił ją samą sobie. Podobno po drodze był jeszcze zawód miłosny, ale to nie zmienia faktu, że Winehouse po prostu została zaniedbana przez otoczenie, rodzinę i ludzi, z którymi pracowała. Prawda jest taka, że narkoman musi sam chcieć się leczyć, ale kiedy nie jest już w stanie, należy go do tego zmusić.

Jej krew na swoich rękach mają ludzie z showbiznesu. Pozwalali, aby pisano o niej najgorsze rzeczy i dzięki temu wzrastała sprzedaż płyt. Ludzie przychodzili na koncerty, aby zobaczyć czy w ogóle wyjdzie na scenę i jak będzie się zachowywała. Taka jest brutalna prawda. I tak jak napisałem na Facebooku, w showbizie nie ma sentymentów, nie liczy się pomoc, tylko kasa. Nieważne, jak artystka żyje i czy ledwo zipie, ważne żeby na niej zarobić.

Z pewnością niedługo ukaże się nowa płyta Amy Winehouse – składanka „The Best of”, a może niewydane kawałki. I wszyscy będą szczęśliwi – fani, którzy przy jej piosenkach powspominają zmarłą piosenkarkę i wytwórnia płytowa, która zarobi na jej zgonie. I tylko niesmak pozostanie."

środa, 20 lipca 2011

Wyścigi ślimaków


Ponieważ padły takie zarzuty informuję: to zdjęcie nie było w żaden sposób retuszowane, poprawiane, fotoszopowane, etc. Takie wyszło oryginalnie z mojego telefonu - dwa ślimaki na mokrym chodniku z czerwonej kostki.

niedziela, 17 lipca 2011

czwartek, 14 lipca 2011

Bylejakość kontaktów międzyludzkich

Byle do weekendu, byle do wakacji, byle do... i całe życie przemija byle jak. Tako rzecze powiedzenie, które widuję w internecie. Jest w nim sporo racji, ale kiedy się nad nim zastanowiłam doszłam do wniosku, że to my sami przyczyniamy się do obrastania tą bylejakością, sami ją aktywnie tworzymy.
Jestem stosunkowo aktywnym użytkownikiem internetu: prowadzę bloga, zawieram znajomości (często wyłącznie internetowe), dyskutuję, komentuję. Nie jestem bez winy, by być pierwszą, która rzuci kamieniem, lubię internetową anonimowość, aczkolwiek staram się jej nie nadużywać. Zdarzyło mi się być zarejestrowaną na portalu towarzyskim i jak łatwo wywnioskować po pewnym czasie dochodzi do kwestii „spotkajmy się”. Zdarzyło mi się umówić na spotkanie, a potem okazywało się, że przychodziłam na nie sama. A mój przyszły-niedoszły towarzysz nawet nie raczył później mnie przeprosić za swoją nieobecność, w ogóle nie raczył się odezwać. Niektórzy mieli tyle tupetu, by po tygodniu lub dwóch proponować kolejne spotkanie, na które już na pewno przyjdą. Nie chodzi mi o to, że jestem Bóg wie jaką księżniczką i żądam Bóg wie jak wyjątkowego traktowania mnie. Chodzi o to, że takie zachowanie jest do dupy, byle jakie, niegrzeczne i niekulturalne. Wypadałoby chociaż wysmażyć nawet zmyślone przeprosiny na odczepnego i byłoby po sprawie, a tak zostaje niesmak, że ktoś zachował się, jak dupek i nas zlekceważył. I tak go nie znam, więc co mu zależy, żeby pozostawić po sobie złe wrażenie? Pozostając jeszcze przy temacie portali towarzyskich, bo to temat rzeka, zanim dojdzie do umawiania się na spotkanie nadchodzi tzw. „chwila prawdy”, kiedy ludzie, którzy do tej pory tylko ze sobą rozmawiali przesyłają sobie nawzajem swoje zdjęcia. Normalny człowiek powinien zdawać sobie sprawę, że nie to ładne co ładne, ale co się komu podoba. Jedna osoba powie ci „ale laska”, druga „o matko, ale ty brzydka jesteś”. I każda z nich będzie miała rację. Krótko mówiąc nigdzie nie jest napisane, że mamy się podobać każdemu i przy kontaktach internetowych zawsze istnieje ryzyko, że po drugiej stronie siedzi ktoś, kto nam się nie spodoba. Ja rozumiem, że to nic miłego powiedzieć komuś, że poczuliśmy rozczarowanie na jego widok, sama byłam kilka razy w takiej sytuacji (w obie strony), ale trzeba się zebrać na odwagę i odpisać „nie jesteś w moim typie”. Krótko i węzłowato, ale szczerze. Kiedy nagle z drugiej strony zapada cisza wszystko jest co prawda jasne, ale znów sprawa jest załatwiona byle jak. Czy to naprawdę wymaga aż tak wielkiej odwagi cywilnej, by odpisać jedno, grzeczne zdanie? Mogę się w tym miejscu pochwalić, że ja zawsze w takich sytuacjach odpisywałam / odpisuję i odpisywać będę i w świetle tego, co napisałam do tej pory, nie dziwi mnie, że moi rozmówcy dziękują mi za takie podejście do sprawy. Nie ukrywam też, że kilka z takich znajomości bynajmniej nie zakończyło się na tym etapie. Okazało się, że ludzie ci zyskali przy bliższym poznaniu i znajomości trwają.
Kolejny przykład, który dobrze ilustruje bylejakość, o której mowa, również związany jest z odpowiadaniem na ogłoszenia. Jeśli ktoś pisze, że przyjmie np. monitor, pralkę, lodówkę czy cokolwiek, byle było sprawne, to ja rozumiem, że jest mu to potrzebne. Pomogę, jeśli mogę, więc odpisuję / oddzwaniam do delikwenta i umawiam się wstępnie na przekazanie pożądanego przez niego, a mnie zbędnego sprzętu. No to ja będę jutro około osiemnastej. I znów zapada cisza. A przecież ja, mimo braku potwierdzenia, na wszelki wypadek lecę do domu nic po drodze nie załatwiając swojego, nigdzie nie zbaczając, bo może gość taki słowny, że raz powiedział i rzeczywiście będzie. O, naiwności! Po tygodniu (całe szczęście sprzęt jeść nie woła) piszę uprzejmego maila, na którego dostaję odpowiedź „przepraszam, musiałem/lam niespodziewanie wyjechać, to może jutro”. No i witki opadają. Przecież jeśli to prawda, to należało takiego maila wysłać już dawno temu. Cała sytuacja zaś znów dobija mnie swoją beznadziejnością i bylejakością osoby, która na niby się ze mną umawia.
Takich przykładów jest dużo więcej i w wielu innych dziedzinach życia, każdy sam da sobie radę, by je zidentyfikować. Jedyne podsumowanie, jakie przychodzi mi do głowy, to słowa mojego kumpla, który wiele lat temu nauczył mnie, by nie robić z gęby cholewy. Nie chodzi o to, że jak coś obiecasz czy się umówisz, to już nie wolno ci zmienić zdania, choćby się waliło i paliło. Rzecz w tym, by być odpowiedzialnym za to, co się mówi, co się obiecuje i do czego człowiek się zobowiązuje. A kiedy nie można się wywiązać z tego, co się powiedziało, najlepiej powiedzieć o tym zawczasu i wprost. Zdecydowanie lepiej przeprosić za kłopot i podziękować za fatygę, zamiast zostawiać kogoś w niepewności i przyczyniać się do otaczającej nas bylejakości.

środa, 13 lipca 2011

Lord of the...

Znalazłam dziś w sieci, dzięki informacji na Wirtualnej Polsce, więc zamieszczam, aby pokazać, że duch w narodzie nie ginie. A on się, głuptas, obawia, że kibice o nim zapomną...





Na ratunek przy siniakach

Dziś wpis w myśl zasady, aby dobrym się dzielić, a przed złym ostrzegać.
Niedawno dorobiłam się potężnego siniaka, który wyglądał i nadal wygląda paskudnie. Zazwyczaj pozwalam siniakom zagoić się w ich tempie, ale tym razem postanowiłam mu pomóc. Szukając w necie sprzymierzeńców w walce z siniakami trafiłam na maść o nazwie Arcalen, którą niezwłocznie nabyłam w aptece. Maść jest stosunkowo niedroga, kosztuje ok. 10 zł. Jest rewelacyjna i szczerze ją polecam. Tutaj można sobie więcej poczytać na ten temat: ARCALEN. W składzie preparatu jest wyciąg z kasztanowca, a jak wiadomo, działa on skutecznie na drobne naczynka krwionośne. Z własnego doświadczenia mogę to potwierdzić - „pajączki” są jakby mniejsze... Zatem raz jeszcze polecam – na siniaki i na naczynka.

niedziela, 10 lipca 2011

Jak buduje się Most Północny

Oto kolejne etapy powstawania Mostu Północnego. Nie obserwuję postępów prac bardzo regularnie, ale i tak udało mi się uwiecznić kilka ciekawych momentów. 
Wcześniej zmieściłam zdjęcie, na którym pierwsze przęsło, które miało połączyć obydwie części konstrukcji spoczywało jeszcze na barce pod mostem. Dosłownie dwa dni później je podniesiono, a potem zespawano. Poniżej most już połączony.
 25.04.2011

A to już fotki z dzisiaj. Jak widać Wisła specjalnie czysta nie jest, chociaż wmawiają nam, że w 2015 będziemy mogli się w niej kąpać. Widać też, że wody jest bardzo dużo, bo zalało "plażę", na której wędkarze łowili ryby. W tle zaś widać panoramę Mostu Północnego z ostatnim przęsłem w połowie drogi do góry.

10.07.2011

Między drzewami można dostrzec most i ciemny prostokąt ostatniego przęsła. 
 10.07.2011

Jak uzbieram na lustrzankę, to będę zamieszczać zdjęcia w rozdzielczości fulhade itp. Na razie toto musi wystarczyć.

czwartek, 7 lipca 2011

Żeby nie było, że tylko narzekam

Uprzejmie donoszę, że dziś był dobry dzień, chociaż rano uciekły mi hurtem obydwie podwózki do pracy i musiałam czekać, moknąc na przystanku na następne.
Szczęśliwie Opatrzność natchnęła mnie dziś na załatwianie odłożonych, w przeczuciu, że ich załatwienie będzie niemiłe, spraw. I udało mi się przeprowadzić dziś wręcz modelową, książkową rozmowę z klientem. Rozmowę, która zaczęła się od jego niezadowolenia i złego humoru, aż do sugerowania zastanowienia się nad zapłatą za fakturę, a skończyła jego uznaniem dla naszego podejścia do klienta, profesjonalizmem załatwienia sprawy i taką radością, że nawet ucieszył się z pomysłu powtórzenia usługi za pół ceny, w ramach dobrej współpracy.
Wczoraj począwszy, ze skutkiem na dziś, udało mi się też doprowadzić do wpłynięcia na konto firmowe czterocyfrowej sumy. Niby niewiele, ale kto ma pojęcie o stanie obecnych finansów w firmach, to wie, jak długo czeka się na przelewy od kontrahentów.
Zyskałam również motywację do wykonywania innej, dość nudnej i żmudnej pracy. Mam bowiem do sprawdzenia pewne dane, zazwyczaj niezmienne od wieków, ale telefon kontrolny wykonać muszę. No i dziś się okazało, że w jednym przypadku te dane diametralnie się zmieniły, znaczy moja robota ma sens!
Na dość wysokim szczeblu (tak, tak, takie rzeczy się zdarzają) doceniono i pisemnie (w mailu i to nie kierowanym do nas!) pochwalono pewną dziedzinę działalności naszej firmy – że jesteśmy rzetelni i można polegać na tym, co mówimy i robimy.
Jeszcze na koniec dnia dowiedziałam się o dwóch przelewach, które maja zasilić moje konto i ta informacja już zupełnie poprawiła mi humor.
Lubię takie dni, kiedy czuję, że moja praca i moja egzystencja ma sens.
Tobie życzę takiego samego. Choćby jednego w roku.